Wyjazd z Baru

Czarnogóra

W PODRÓŻY

1/4/20232 min read

Pierwszym miejscem w hoteliku, do którego zabrał nas Loro (którego imię zmieniłem, bo w niektórych sytuacjach tak trzeba) był garaż. Jak wszędzie na świecie ostatnią funkcją garażu jest trzymanie w nim samochodu. Tu było podobnie: automat do gier, lodówka, lady chłodnicze, opony, płyty paździerzowe. Gdy jednak przecisnęliśmy się przez ów labirynt, pomiędzy półkami, dmuchanym łabędziem a wielką reklamą Coca-coli zobaczyliśmy cacko: replikę mercedesa z lat ‘30. Pięciometrowy, w kolorze kości słoniowej, z długą maską, dumnie spoglądającymi reflektorami, chromowanymi felgami, lśniącymi błotnikami niczym fale okalającymi nadwozie. W półmroku garażu wyglądał niczym rekwizyt z filmu gangsterskiego. Pomimo obietnic, iż następnego dnia go doświadczymy musieliśmy obejść się smakiem gdyż z samego rana Mercedes odjechał na… plan filmu gangsterskiego.

Miło było poznać... Wróci za 2 dni.

Gdy tydzień później, w przeddzień naszego wyjazdu Loro zorganizował imprezę pożegnalną nad basenem za hotelikiem zebrał się tłumek przyjaciół gospodarza: burmistrz, zastępca, pop, dla równowagi również proboszcz; kilku panów, którzy do elity miasteczka również należeli ale nie bardzo wypadało pytać jakie profity czerpią z pogranicza czarnogórsko - albańskiego, bowiem złote łańcuchy na ich torsach mogły łatwo posłużyć jako bransoletki owinięte wokół kamieni opadających na dno Adriatyku. Dla równowagi był również szef lokalnej policji. Impreza była przesympatyczna a goście okazali się ekstremalnie przyjacielscy w co absolutnie nigdy, klnę się na Świętego Jerzego - patrona Czarnogóry, nie wątpiłem! Jako ostatni, około północy, gdy stężenie alkoholu we krwi gości przekraczało stężenie soli w widocznej w dole zatoce przyjechał pan producent. Zagubionym mercedesem. Rozanielony Loro podbiegł do nas z ulgą, że może wypełnić daną obietnicę. Zaciągnął nas przed hotelik i stanąwszy w jego wejściu z szerokim uśmiechem i błyskiem w oku rozłożył ręce z dumą prezentując stojący w blasku dwóch ledwie mrugających latarni wóz. Po czym bez zbędnego przedłużania chlasnął mi kluczykami w dłoń mówiąc:

- Muszę wracać do gości, jeździjcie sobie raczej w stronę gór.
- Ale Loro! Jesteśmy po kilku…

Odwrócił się z miną wyrażającą mieszaninę pogardy i litości lekko unosząc dłoń w kierunku bawiącego się po drugiej stronie budynku komendanta. Czułem to - wycelował dokładnie w niego.Ten samochód był za mały na nas dwóch…. W blasku księżyca, po górach Rumija Wielcy Gatsby wozili się tej nocy stuletnim mercedesem w pojedynkę. W oddali huczała bałkańska muzyka a komendant z popem z pobłażaniem i zrozumieniem spoglądali na przecinające nocne niebo smugi reflektorów.